Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twarz, obwiązaną jakąś szmatą i rozwichrzone złociste włosy nad czołem.
— El! — przemknęło mu przez głowę ale ani mruknął i mocniej zawarł szczęki. Siedział już na dawnym miejscu i rozglądał się dokoła głupkowato.
— Coś tam zoczył na brzegu, palu dębowy? — gniewnym głosem zapytał go jeden z siedzących na rufie.
— Cosik wychynęło z nurtu... przywidziało mi się, że to rusałka... ...topielica... — odpowiedział bezmyślnie patrząc na rudego.
Ten zaś coś szepnął do swego sąsiada, który spytał złośliwie:
— A co robi stary, ów Gniewosz Grzymalita z Tarnobrzegu.
Bogdanek wybuchnął jakimś dziwnie radosnym śmiechem, lecz pomiarkował się i odparł beztroskim głosem:
— Taki cudak!... Pęta się po okolicy i pyta wszystkich o wnuczkę swoją, jakowąś El!
Pomyślawszy chwilkę szeptać począł:
— Zwiedziałem się ja też o królu naszym i węgierskim, bo konia czyściłem wiechciem, kiej pan Herburt panu Zankowi Kulczyckiemu w tajemnicy jakoweś pismo odczytywał... Opowiem... ino łodzie zwiążę, bo odnosi mnie... sposobniej gadać będzie, bo gadanie to — długie...
Szepcąc to i pomrukując zarzucił pętlę na słupek na dziobie i zadzierżgnąwszy ją mocno do swojej łodzi uwiązał starannie, inną zaś linką przymocował do masztu.
Obejrzawszy się dokoła powiedział tajemniczym, a zarazem groźnym głosem:
— Król zjechał cichcem do Tarnobrzegu i tak do kiryśników naszych rzekł: „bij, zabij!“.