Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mogąc dorwać się do nieznajomych ludzi, gdyż na przeszkodzie stała wysoka palisada z grubych belek.
Znalazłszy się w polu popędzili ku Wiśle i zatrzymali się dopiero koło haszczy wiklinowych, nad którymi pochylały się dziuplaste, rozwichrzone wierzby. Powolnie płynął półksiężyc rogaty, kląskały w zaroślach słowiki; z przeciwległego brzegu dobiegało kraczenie stadka dzikich kaczek i pojękiwała czymś strwożona czajka, a z kałuż, co się ciągnęły po piaszczystym pobrzeżu, kumkały i rechotały żaby.
Chłopcy stali cicho w oczekiwaniu niecierpliwym wschłuchując się z takim natężeniem, że aż im w uszach cisza dzwoniła.
Drgnęli więc mimowoli, gdy od strony rzeki rozległ się stłumiony świst i spokojny głos Bogdanka:
— Wychodźcie na brzeg!
Zbiegli natychmiast przedarłszy się przez gąszcz krzaków i ujrzeli Komarnickiego, który bez plusku wiosłował ku nim.
Wparł wreszcie czółno na piaszczystą kosę i wyskoczył na brzeg.
— Spieszcie się! — powiedział bardzo poważnym głosem. — Dobra! Noże są... Ty, Andrzejko, właź pod te mokre sieci, i ty, Waśko też — zmieścicie się tam obaj, a ty, Raszko, wślizgnij się do skrytki pod rufą i dziurę przykryj deskami. Kiedy krzyknę, wyłaźcie i bijcie, ino tego rudego z blizną na pysku żywcem wziąć musimy, bo, tak mi się widzi, że to ich wojewoda... No, już! Tedy z Bogiem! Siedźcie cicho, jak mysz pod miotłą!
Czółno zgrzytnęło dnem o żwir. Plusnęły wiosła i skrzypieć poczęły.
Minąwszy Tarnobrzeg Bogdanko skierował łódź ku przeciwnemu brzegowi, ku czerniejącym w oddali wysokim topolom, gdzie pełgało jakieś malutkie światełko.