Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bitwa zamieniła się w pojedynki z coraz to nowymi przeciwnikami.
Jak długo trwać mogła ta rozpaczliwa obrona — tego nikt przewidzieć nie mógł. Zakończyła się ona tak samo niespodziewanie, jak się zaczęła.
Dobrze już było po południu.
Omdlewały ramiona broniącym się Polakom, co widząc Madziary podwoili swoje wysiłki. I w tej to właśnie chwili Raszko wydał nagle radosny okrzyk:
— Nasi! Nasi! Nasi od zasiek bieżą!
Z gór, pozostawiając za sobą kłębiącą się śnieżną kurzawę, pędzili ławą jacyś ludzie na deskach, uwiązanych do obuwia. Widać było, jak pochylając się w jedną lub w drugą stronę omijają wydmy, kamienie i pnie, lub robią olbrzymie skoki zrywając się nagle z górskich spychów i na chwilę niby orły zawisając w mglistym powietrzu.
Gdy się zbliżyli znacznie, można już było dojrzeć, że mieli broń przy sobie, a niektórzy — nawet pancerze i otwarte hełmy ze strzałką nad czołem. Wypadli wreszcie w wielkim rozpędzie na polanę, przebrnęli potok i wsiedli na Madziarów.
Co chwila rozlegały się okrzyki i nawoływania:
— Jaworscy, kupą! Matkowscy, bij! Tureccy, wraz! Ilnickie gniazdo, wal! Dzieduszyccy, siekaj!
I tak pokrzykując kupkami rodowymi wrąbywali się w ciżbę hajduków i pancernych.
Niebawem inna też nadbiegła pomoc.
Pachołkowie rozpędziwszy hajduków koło przesieki i skończywszy pościg za nimi posłyszeli wreszcie echa toczącej się bitwy i, choć nie mieli rozkazu dowódcy, gdyż Przedzimir padł, przebity strzałą, przybyli czym prędzej z pomocą.
Resztka Madziarów rzucała broń i klękała prosząc o litość.