Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ledwie przebrzmiały obraźliwe dla Zawiszy słowa młodzika, zakipiała w nich krew i, do dwu niedźwiedzi podobni, potoczyli się raptem ku pancernemu podjazdowi a tak niespodziewanie i chyżo, że, zanim Zawisza i Farurej zdążyli pojąć ich zamiar, już wpadli na Madziarów. Jeden przed drugim śpieszyli się, by dosięgnąć Andraszego. Bogdanko jednak mając śmiglejszego konia wyprzedził wkrótce przyjaciela, a wtedy Andrzejko zdecydował się na rzecz niebezpieczną, wprost szaloną. Postanowił zaryzykować najbardziej dla siebie podręczną broń — ciężki topór bojowy.
Bijąc konia piętami rozmachnął się toporem, zakręcił go młynkiem i raptownie ściągając cugle wypuścił toporzysko z dłoni. Furknęło żelazo i robiąc w powietrzu nagłe zwroty pomknęło ku zuchwałemu młodzikowi. Czy wiatr, dmący na podgórzu, czy znużenie, które po dwu bitwach i ranach osłabiło chłopaka spowodowało, że ostrze ukosem tylko dosięgło ramienia Andraszego, lecz i tego ciosu starczyło, aby zwalić go z siodła. Nadbiegł natychmiast Bogdanko i sztychem ciężkiej szablicy przygwoździł go do ziemi, poczem nie tracąc ani chwili wwiązał się w bitwę.
Rozgorzała znowu na całej polanie. Teraz już z osiemdziesięciu chyba zbrojnych mężów napadło na sześciu.
— Pod drzewa, pod drzewa, do puszczy! — krzyknął Farurej i Polacy odbijając się od nacierających Węgrów powoli cofać się poczęli.
Chłopaki z sadyb bronnych walczyli o niczym nie myśląc, ale doświadczony w wielu bitwach Zawisza Czarny rozumiał, że długo ta bitwa potrwać nie może i że wszyscy polegną bezsławnie tuż na progu Polski.
Wycofali się wreszcie i stanęli śród drzew puszczańskich, gdzie napastnicy nie mogli już działać kupą i gdzie