Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W koronie rozłożystej jodły zgrzytnęły cienko zęby kuny, a wnet potem rozległ się cichy szmer jej biegu, łopot skrzydeł i zduszony krzyk porwanego nagle jarząbka.
Odbijając się od pnia do pnia pobiegło po kniei chrapliwe miauczenie. To ryś plamisty z legowiska wyszedł na łowy...
Gdzieś z tupotem racic przemknęły po skrzypiącym śniegu sarny, spłoszone tym drapieżnym porykiem... Ze świstem wyrywała się ze zmarzniętych gałęzi para i strzelały rozpryskując się w watrze węgle.
Pomrukiwały i bełkotały śpiące pod ścianą szatra chłopaki...
I tak aż do brzasku... aż do szarej poświaty, która tu w puszczy nikłymi przesączała się strugami.
Znowu zasiedli chłopcy przy ognisku, warzyli polewkę z dziczyzny, bo Waśko miał sól, a Raszko — jagieł ze dwie garście.
Siedzieli i gaworzyli:
— Za dziś dzień na grań wejdziemy i z wyżyny coś wypatrzymy. Może naszych, gdy na zwiady pójdą, może dym...
— Iste!
— Inako nie lza, ino tako — z wyżyny, z grani... — zgadzają się wszyscy i zabierają się ochoczo do dymiącej, zawiesistej polewki.
Już milczą. Głośno dmuchając i prychając czerpią lipowymi łyżkami z kociołka gorącą strawę i jedzą, jedzą na zapas.
Kto bowiem zgadnie, co ich czeka zbłąkanych w puszczy, która rozparła się po górach, jarach i urwiskach zaśnieżonych.