Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hej, znam ja tę puszczę, bo mieliśmy swoją dziedzinę wyżej na Stryju, zanim nas stamtąd jak jaźwców z nory nie wykurzyły munkackie zbóje węgierskie, to bym nie pokręcił drogi...
— Jakżeż tedy było? — dopytywał niecierpliwie Andrzejko. — Wszakżeś pokręcił?
— Pokręcił! — kiwnął głową chłopak. — Bo to, słysz, Waśko młodego tura dojrzał i gada do nas z bratem, że trza go do jaru boryńskiego zapędzić i ubić... no, to i jęliśmy zapędzać, a tur się nie dawał, kluczył po kniei aż strach i tak się jakoś pokręciło, że twego tropu nie mogliśmy już obaczyć...
— To i wy nie wiecie, jakie jest to uroczysko? — spytał Andrzejko niespokojnie.
Bogdanko rozejrzał się wokół, choć ciemno było jak w grobie, i mruknął:
— Ano, nie wiemy... Baczę tylko, że wysoko zabrnęlim, bo buczyna się skończyła i olszy czarnej nie ma, a na suchych świerkach len jeleni niby broda kłaczasta zwisa. Wy-so-o-oko!
Umilkli.
Na tym pustkowiu, w ciemnym uroczysku, przy watrze, dziwnie wyglądały te dzieciuchy zbrojne, zadzierżyste, niezwykle skupione a spokojne.
Posiliwszy się setnie i popiwszy... śniegiem, pokładli się chłopcy na „ścieli“ z narąbanych łap świerkowych i usnęli.
Jeden z nich tylko nie spał. Siedział przed ogniskiem na warcie skulony i czujny, wsłuchany w ciszę i rzadkie głosy puszczy.
Różne były te głosy.
Spadła gdzieś w pobliżu szyszka jodłowa niby kamień z hałasem uderzywszy o śnieg stwardniały.