Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bodajby takiego durnego jak ja!
Nie dokończył, bo snadź znalazł jakieś usprawiedliwienie dla siebie.
W rzeczywistości — nie był tak bardzo „durny“, jak myślał o sobie na razie.
Wymknąwszy się z ojcowskiej zagrody popędził za młodzieżą, co to miała obsadzić zasieki w górach, po rubieży węgierskiej rozsiane, lecz jak na złość zerwała się śnieżyca i taka straszna dujawa, że musiał się zaszyć pod zwisające łapy jodły i przeczekać niepogodę i zamieć.
Czekał całe dwa dni, a gdy wreszcie wygrzebał się spod drzewa, sam czart i bies leśny nie znaleźliby śladów nart młodych włodyków, którzy przed dwoma dniami przechodzili przez puszczę.
Nie dziwota tedy, że drogę zmylił i czwarty już dzień błąka się po kniei.
Odnalazłby może kierunek od razu, gdyby powrócił na skraj Łosińca, ale nie śmiał, bo przecież szukają go tam i Bohdanka też, i Raszka, i Waśka.
Wolał błąkać się, głodować, marznąć, a nawet przepaść, byle w tym czasie, gdy wojna ponoć wybuchnie, w chacie nie siedzieć niczym białogłowa słaba.
— Pff-u! — parsknął głośno. — Jak będzie, tak będzie, ino teraz naćpam się za wszystkie czasy i wyśpię się, bo mi w ślepiach każdy pień się troi, a oczy się lepią niby do nich żywicy świeżej nalano!
Tak myśląc pchnął nożem gotujące się mięso, a przekonawszy się, że jeszcze nie zmiękło, narzucił na plecy kożuch, bo go mróz brał od tyłu. Po chwili jednak spuścił kożuszek z ramion i zaczął rąbać cienkie olszyny, wbijać je ukośnie przed ogniskiem, przeplatać giętkimi prętami i okrywać ściętymi łapami świerków. Pod pochyłą ścianą szybko zgromadziło się ciepło buchające od