Odyniec jednak nie żył.
Człowiek już bez obawy począł obóz sobie przyrządzać, gdyż ku wieczorowi kłonił się ów krótki dzień zimowy.
Zgarnął nogą śnieg ze zmurszałej kłody, usiadł na niej i zdjął kołpak lisi — uszaty.
Ukazała się młoda, chłopięca twarz, płowa, rozwichrzona czupryna i ciemne, śmiałe oczy.
Wydymając wargi i sapiąc zrzucił zarzuconą na plecy kuszę, odczepił od pasa kołczan ze strzałami i topór szeroki, ciężki na krótkiej, grubej rękojeści. Położył na śniegu sakwę, w której coś brzękło głośno, oszczep oparł o drzewo i wziąwszy nóż pochylił się nad dzikiem.
Chłopak nie miał zapewne więcej, niż lat siedemnaście, a już wiedział, co ma robić w puszczy. Pierwszą przeto troską jego było wydobyć strzałę z boku odyńca, naostrzyć grot na kamyku i wetknąć z powrotem do kołczana. Dopiero potem ściągnął z szerokich barów przyciasny kożuszek barani i, pozostawszy w starej kurcie łosiowej i burych portkach z wełnianego samodziału, nagromadził suchych gałęzi, mchu i kupę zeszłorocznych liści, poczem iskry zaczął krzesać i rozdmuchiwać hubkę. Wkrótce ogień biegł już po posuszu, trzeszczał i buchał lekkim żywicznym dymem.
Napełniwszy śniegiem wyjęty z sakwy kociołek przystawił go do ognia, a potem wyciąwszy spory płacheć dziczyzny wrzucił go do wrzącej wody.
Wciągając z lubością zapach mięsa oblizywał się raz po raz, błyskając białymi zębami, i spluwał, bo mu ślina wypełniała usta z głodu i chciwości. Czuł prawdziwie wilczy głód i od dwóch dni marzył o ciepłej strawie i dłuższym wypoczynku.
Nagle przypomniał coś sobie, bo ściągnął brwi i mruknął:
Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.