Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mężowie za trzy dni wyruszyli do Sambora i już nie wrócili, bo starosta natychmiast do chorągwi pana Herburta wcielił wszystkich, ten zaś gdzieś poprowadził ich na dolę i niedolę, na sławę i na śmierć. Poszli wnet za nimi i ruskie włodyki, co już od wieków Polskę w sercu mieli i nieraz jej własną piersią uczciwie bronili.
Młódź, podzieliwszy między siebie stare kusze, łuki, topory i oszczepy, na nartach pociągnęła w góry, a gdy biały po nich ślad urwał się na skraju puszczy, urwały się też wszystkie wieści.
Od tego to czasu wychodziły niewiasty łosinieckie, ilnickie i turczańskie przed tyny — swe zagrody mocne, z palów zbudowane i patrzyły tam, gdzie na szarym niebie niby nitka biała wężyła się śnieżna grań beskidzka.
Oluchna Zawiszowa dłużej zwykle od sąsiadek spoglądała z utęsknieniem w stronę gór i wzdychała w gryzącej trwodze.
Nie dziwota!
Mąż jej Janko odjechał do Sambora. Nie po raz to pierwszy przecież na długo opuszczał sadybę. Taki to już los włodyków kresowych, co rubieży w każdej potrzebie bronili, o sobie i rodzinie zapominając, gdyż Polska — to najpierwsza rzecz.
Tyle już razy chadzał Janko Zawisza Łosiniecki na wyprawy — i przeciwko Litwinom, i w chorągwi wojewody Dziordzia służąc spadał na wrogów jak sokół łowczy, i hajduków węgierskich po górach tropił i ścinał, by obrzydzić im wyprawy zbójnickie, więc nawyk już miała Oluchna i nie trapiła się zbytnio o męża.
— Boża wola — męża dola! — myślała. — Powróci lub gdzieś polegnie...
Była to zwykła, codzienna niemal, z praw, przywilejów, nakazu i obowiązku płynąca możliwość. Nie ma