Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc rozsierdził się wnet Prandota i w ciężką szablicę dłonią szeroką uderzył, że aż chrzęst przez dziedziniec Mikloszowy przemknął niby kowal młotem w kowadło prasnął.
— Prawdę rzekłeś, sprawiedliwie, cny Prandoto! — rozległy się głosy.
— Tedy w Samborze, w kasztelu spotkamy się, bracia! — zawołał goniec.
— Będziem na czas, jakeś rzekł! — odpowiedzieli mężowie z Łosińca, Ilnika i Litmirza. — A ostań, spocznij i pogość, bo droga do Sambora daleka a mróz krzepnie i dujawa od północy zamieć wzdyma. Nie sposobnie jechać o takiej porze przed nocą!... — prosili włodyki.
Ale Chłopicki ręką ino machnął i odparł beztroskim głosem:
— Wojenny jam, bitewny człek i, co mi przykazano, uczynię. Muszę przed północkiem dobiec do Skolskich, co sadyby mają w puszczy Uryckiej...
— Skolscy, co się Sobrańcami zowią? — pytano Prandoty.
— Oni... — kiwnął głową Chłopicki, pasa mocniej podciągając.
— Znasz-li drogę, cny Prandoto, od lewych uskoków Paraszki, gdzie grzęzawisko jest i topiel straszna?
Goniec zaśmiał się wesoło i wsiadając na koń zawołał:
— Znam ja tu wasze drogi, ścieżyny, płaje i zasieki!... A przez topiel suchą nogą przejadę, boć to mróz jak wilk kłami gryzie i na kamień ściął wody i bajorzyska... Bywajcie zdrowo i z Bożycem ostawajcie, ludzie dobrzy!
Uderzył konia piętami i ruszył luzaka prowadząc na rzemieniu.