Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczu na niebezpieczeństwo panującej wszechwładnie ideologji europejskiej, gdzie walka, zawiść, nienawiść i materjalny postęp zewnętrzny porwały wszystkie ludy i gnały je ku nieznanemu celowi wśród szaleńczych okrzyków, turkotu pociągów, huku maszyn, wichury wojny, obłędnego wyścigu mięśni, bez udziału serca i umysłu.
Odpłynęli jednak... Na redzie, przy brzegu Czoa nie było już ani „Witezia“ ani też trzech nowych niemieckich statków. Z pewnością oddawna już stały one gdzieś w portach, przy granitowych wybrzeżach, albo odbywały kolejną pływankę.
Jesień już się kończyła, umierała.
Mówiło o tem wszystko naokół: łachy i skały przyrzeczne — milczące, bo nie rozbrzmiewające już rozgwarem ptactwa wszelakiego; szare, ciężkie zwoje i zwały chmur, ciężarnych śniegiem, brzozy, zrzucające złote i koralowe liście, srebrzysty szron, okrywający ziemię; zciemniała nagle, sztywna zieleń cedrów i śmigające tu i tam, okrywające się już białem futerkiem zające.
Zima kroczyła szybko.
Pędziła na skrzydłach zimnych wiatrów — gońców krainy białej śmierci, gdzie z wartem nieznanych prądów krążyły upiorne korowody gór lodowych, zakreślające koła i elipsy, zamknięte przed wiekami wyrokiem nielitościwym.
Przyszły pierwsze śnieżyce, zamiecie szalone, a po nich mroźny podmuch wichru polarnego.
W kamienie skrzące zamieniły się zaspy puszyste, ziemia stężała na głaz, odporny na ciosy stali oskardów i kilofów; pod grubą taflą lodu niebieskiego ukrył się