Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzymając w ręku niewielką torebkę i wesoło rozmawiając z towarzyszącą jej lady Steward-Foldew.
Gruby portjer, ujrzawszy obie panie, rzucił się do nich z okrzykiem przerażenia:
— Oh, mesdames, jak można wychodzić na taką niepogodę?! Wicher pozrywał wszystkie namioty na plaży i przewrócił kilka jachtów, stojących na kotwicy! W nocy oczekiwany jest niebywale silny sztorm!... Stacja morska w Biarritz zapowiada dwudniową burzę na morzu... Z pewnością jutrzejsze zawody nie odbędą się? Jak lady myśli? — trajkotał gadatliwy Francuz.
Elza wzruszyła ramionami i odparła spokojnie:
— To będzie zależało wyłącznie od pana Baldwina, nie odemnie, Jean!
— Mój Boże! — załamując ręce, wrzasnął portjer, w zachwycie patrząc na młodą kobietę.
Wyszedłszy na nadbrzeże, przyjaciółki szybko szły ku przylądkowi, z którego ostrzegawczo świeciła czerwona latarnia, przypominająca żeglarzom o molo, ciągnącem się od brzegu aż do forwateru.
Minęły mały, nędzny lasek, przeszły koło zburzonego domu dawnej komory celnej i zaczęły się wspinać stromą ścieżką na cypel, gdzie czerniały ruiny murów budowli dawno opuszczonego fortu.
Wszedłszy na sam szczyt, Elza obejrzała się dokoła. Na małym placyku nikogo nie było. Nawet latarnik, zapaliwszy czerwoną lampę sygnałową, odszedł do domu. Wicher szarpał nikle krzaczki mimoz i zrywał z nich gałązki, ciskając je wysoko w zmąconą ciemność nocy. Szeleściła i pochylała się ku ziemi twarda, sztywna trawa, zgrzytał piasek, a strugi mknącego powietrza z wy-