— Poco walczyć, poco dalej się męczyć i troskać? — pytał siebie Radkiewicz. — Czy dziś, czy jutro śmierć — żadnej niema w tem różnicy. Mam karabin i naboje... Jedna chwila i — koniec...
Już wstał i poszedł po broń, gdy nagle przed jego oczami rozstąpił się mrok wieczorny i ciemne chmury na horyzoncie; ujrzał „Nadzieję“, która, rozpuściwszy i wydąwszy swoje żagle, pruła wodę morza, sunąc na zachód; ujrzał Radkiewicz samego siebie przy sterze, a w oddali jakieś połyski, jakieś drogie, ukochane zjawy, postacie i twarze; uszu jego doszły odgłosy znajomej, swojskiej mowy, echa piosnki rzewnej, dzwony kościołów i cichy szmer żyta.
— Tam, tam, tylko tam żyć lub umierać! — krzyknął i powrócił do mogiły Lindensztadta, długo wpatrywał się w nią, jakgdyby chciał dojrzeć twarz zmarłego i jego zawsze zimne, niebieskie oczy.
— Dopłynę! — szepnął i rękę do nieba wyciągnął.
Zbliżył się do krzyża i nożem zaczął wycinać literę po literze. Nareszcie skończył, odstąpił o krok i odczytał
W dwa tygodnie potem „Nadzieja“ z samotnym człowiekiem przy sterze płynęła po oceanie, trzymając się brzegu i częściej zatrzymując się,