Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyjrzał księżyc i płynnem złotem zalał pustynię oceanu.
— To płyną stada ryb! — rzekł Finlandczyk. — Płyną tuż pod powierzchnią morza, które się skrzy tysiącami iskier.
Gdy księżyc stał już wysoko, żeglarze zauważyli na horyzoncie połyskujące szczyty gór i odczuli powiew mroźnego powietrza.
Płynęli dalej, a „Nadzieja“ dzielnie walczyła z bałwanami morskiemi i opierała się ich szalonym ciosom. W nocy jednak ciężkie, czarne chmury zasnuły niebo, a gdy rano słońce oświeciło morze, żeglarze z przerażeniem zauważyli, że są otoczeni ze wszystkich stron górami lodowemi. Jakgdyby jakieś olbrzymie okręty płynęły pod swemi zamarłemi żaglami, nie przeszkadzając bynajmniej ruchowi „Nadziei“. Obaj podróżni zrozumieli, że gnane od północy góry trafiały tu w pasmo jakiegoś morskiego prądu i odbywały podróż na południo-zachód, szybko topniejąc. Była to też szczęśliwa okoliczność, gdyż ten niewidzialny prąd unosił łódź w kierunku pożądanym — na zachód. Łódź płynęła, lawirując śród gór i pól lodowych, lecz Radkiewicz spostrzegł, że lody zaczęły kierować się nagle na północ, odchodząc od brzegów Azji.
— Niech sobie płyną, dokąd chcą — rzekł, do Lindensztadta — lecz my musimy płynąć wzdłuż brzegu...