Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Obliczaliśmy nasz klasztor na większą ilość braci, lecz mogło tu wytrzymać zaledwie ośmiu — objaśniał nas przełożony, prowadząc do zacisznej, zacienionej sali, gdzie inni zakonnicy już stawiali na stół szklanki i wnosili w dużym dzbanie piwo z prosa i mięty.
Brat Piotr zadziwił nas. Był to niezawodnie człowiek z najlepszego towarzystwa, inteligentny, oczytany, pełen zrozumienia współczesnego życia, z jego szalonym pędem i z jego obalającą wszelkie zasady walką o byt. Nie oburzał się, nie oskarżał, nie moralizował ten spokojny, trochę smętny zakonnik.
— Czy dużo murzynów nawrócili bracia w tej części kolonji? — zapytałem.
— My tu nikogo nie nawracamy! — odparł brat Piotr. — Ratujemy tylko tubylców od chorób, wyzysku i wewnętrznych waśni. Staramy się żyć tak, aby wzbudzić w nich szacunek i miłość do Pana naszego Jezusa Chrystusa... Ufamy, że sami przyjdą do nas, może jutro, a może za dziesięć lat... To niema znaczenia...
Stało się tak, że byliśmy zmuszeni pozostać śród braci do następnego dnia, gdyż zepsuł się nam ciężarowy samochód, a obaj szoferzy rozpoczęli naprawę maszyny.
Wieczorem byliśmy w kościołku. Brat Piotr odprawiał nieszpory.