Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ciemno-szafirowe oczy pałały, świeże, gorące usta, zlekka dotknięte karminem, odsłaniały drobne, ostre ząbki.
— Amerykanka!... — pomyślał Martinez.
Dziewczyna zbliżyła się i, patrząc na rzeźbiarza w zachwycie niemym i surowym, rzuciła mu pod nogi dużą wiązankę żółtych róż.
— Miss!... — zawołał Martinez.
Ona zaś ręce wyciągnęła do niego plastycznym ruchem dalcrozistki i dźwięcznym głosem zawołała namiętnie niemal:
— Zamieszkaj wśród nas, monarcho! Dziś urządzamy bal rzeźbiarzy u Calverta i za tę ofiarę i wspaniałomyślność twoją zatańczę dla ciebie, tylko dla ciebie święty taniec Izydy... Zostań! Zostań!
Martinez, wzroku nie spuszczając z pięknej postaci dziewczęcej, wyprężył pierś szeroką i, błysnąwszy oczami, krzyknął wesoło:
— Portjer! Zamawiam duży apartament, gdzieś wysoko, najwyżej, tuż pod niebem, bo będę rzeźbił w Paryżu... A na pierwszą — obiad, dobry obiad, na który zapraszam wszystkich moich wiernych poddanych, a pani, pani oddaję berło monarsze i pod jej rządy z pokorą przechodzę!
Powstał taki hałas, rozległy się takie krzyki, że nawet stojący w pobliżu kawiarni „La Rotonde“ zaniepokojony patrol policyjny zajrzał do hotelu.