Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Miał uroczystą minę i, ściskając dłoń młodego kapitana, rzekł:
— Wielki zaszczyt zrobił pan, kapitanie, mojej rodzinie, prosząc o rękę naszej córki, lecz pan zrozumie, że jest to rzecz niemożliwa, niewidziana nigdy. Pan mnie zrozumie, drogi panie Roberts, i nie obrazi się na nas, pozostając po dawnemu naszym przyjacielem. Pomiędzy Ellen a panem istnieje przepaść do nieprzebycia... Pan jest mulatem, ona — białą kobietą, ze szlacheckiej rodziny, żyjącej trochę tradycjami, trochę przesądami swej klasy... Przyznaję, że są to rzeczy przestarzałe, niewspółczesne, lecz cóż robić! — takie są nasze poglądy... obyczaje. Pan mnie rozumie, panie kapitanie, nieprawdaż? Pan rozumie to i wybaczy nam ten zawód?
Roberts stał przez kilka sekund nieruchomy, zapatrzony w dal, gdzie ujrzał nagle trzcinową chatę śród zarośli bananów, srebrne obręcze na czarnych, nagich ramionach matki — murzynki, czerwoną, obrzękłą twarz pijanego kapitana, który porzucił jego, swego syna, jak panterę w klatce, jak uwięzione małpki na łańcuszkach... przez szmer dżungli doszły go słowa — „bękart, mulat“... a później drwiący śmiech kolegów i inny jeszcze śmiech, melodyjny, słodki śmiech jasnowłosej Ellen.
Drgnął i oprzytomniał.