Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Patrz i słuchaj! — z uporem w głosie powtórzył Roberts. — Ja muszę powiedzieć, a wy musicie wysłuchać wszystko, do końca. Pewno już nigdy więcej tego wam nie powtórzę, lecz wy zapamiętajcie to dobrze!
Wypuścił strugę dymu i ciągnął dalej przez zaciśnięte zęby:
— Pewnego razu przyszedł do nas kapitan, przeniósł z sobą flaszkę araku, sztukę barwnej tkaniny i kilka srebrnych cienkich obręczy, które włożył sam na nagie, czarne ramię mojej matki. Później wypędzono mnie z chaty. Błąkałem się płacząc po dżungli, w pobliżu wioski, i doszedłem do zabudowań, gdzie mieściła się mała załoga, dowodzona przez kapitana... Już noc zapadła, kiedy zacząłem się skradać ku domowi, lecz spotkałem starego murzyna-sąsiada. Nazywał się Ng’i Bari, a słynął w wiosce, jako czarownik. Zaprowadził mnie stary do siebie, napoił, nakarmił i wskazał mi posłanie z liści, abym spał. Sen jednak nie przychodził. Wciąż czułem głęboką obrazę, wstręt, wstyd i nienawiść... Nagle usłyszałem, że siedząca przy małem ognisku, skulona postać czarownika cicho się śmieje. Uniosłem się na rękach i siadłem na posłaniu. Starzec, nie oglądając się na mnie, rzekł cicho:
— Chodź tu!
— Usiadłem obok, przyglądając się jego chudym dłoniom, wyciągniętym nad jarzącemi się