Noc ciemna roztoczyła dokoła zwoje powiewającego płaszcza czarnego. Wiatr zimny smagał nielitościwie. Coraz częściej zaczynał mżyć drobny deszcz jesienny. Droga rozmiękła. Z pod kopyt koni, unoszących Lisowskiego i pachołka, leciały grudki błota, a nieraz chlupotały kałuże zbierające się w wykrotach i kolejach, przerżniętych kołami wozów. Jechali pustkowiem, bo w one czasy zatargów z Moskwą, ludziska opuścili okolice, nawiedzone przez wojnę, a jeszcze bardziej trapione postojami własnych chorągwi.
Z obu stron drogi podstąpiły lasy, a na odkrytych polach widniały do majaków straszących podobne wierzby rosochate, o gałęziach, niby zjeżone włosy na głowie potwornego węża, wytykającego łeb i szyję z czarnej ziemi.
Zdawało się, że nikt nie mógł sunąć tak szybko, iście wilczym pędem, jak ci dwaj jeźdźcy, w milczeniu mknący w mroku nocnym. Rwali naprzód, prawie nie zwalniając biegu. Raz tylko stanęli, aby przenieść siodła na luzaki, i — znowu pędzili przed siebie.
Trudno było znaleźć innych, bardziej wytrzymałych jeźdźców, a jednak Kazi już kilka razy stawał w strzemionach i głową kręcił, nadsłuchując. Wreszcie porów-
Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/80
Wygląd
Ta strona została przepisana.
Rozdział VI.
ZEW SŁAWY.