Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panie starosto, hej, panie starosto! Nie drażnij mnie; bo... — zaczął rycerz, coraz wyżej podnosząc głowę, lecznie skończył, bo wszedł marszałek i oznajmił:
— Graf Bethlen przybył do jaśnie wielmożnego starosty!
— Proś! Proś! — ekscytował się szlachcic. — Otóż graf będzie rad znajomości z waścią; cha! cha!
Drzwi szeroko się rozwarły i do komnaty wszedł graf Bethlen.
— Bocian, albo żóraw?... — pomyślał Marcin Lis, Patrząc na gościa.
Istotnie był podobny i do bociana i do żórawia razem.
Mocno czerwony nos zwisający, cienkie długie nogi i chód przysiadający i podskakujący — w sam raz bocian i żóraw w jednej osobie.
— Witam, dostojny grafie, z serca witam! — zawołał, biegnąc na spotkanie gościa, pan starosta rawski.
— Witam i ja dostojnego pana, dobrodzieja mego! — odpowiedział po polsku, lecz z cudzoziemska graf i pytająco spojrzał na barczystego junaka.
— Pozwoli pan, że przedstawię mu imć pana Marcina Lisa, który to w wojsku pułkownika Aleksandra Lisowskiego służył... — powiedział starosta.
— Lisowskiego?... — przeciągnął graf i wzdrygnął cały. — Okropne, co o tych Kozakach opowiadano na dworze Jego Królewskiej Mości.
Junak zagryzł wargi i odrzekł spokojnie:
Pewno mówiono tam, że krwią swoją Lisowski i jego wojsko, nie kozacy, waść, nie Kozacy (zakonotuj to sobie dobrze!), do Rzeczypospolitej ziemie Smoleńską Czernihowską, Siewierską przyłączyli.