Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jednak „jurodziwy“ powrócił, opowiedział, że Krzysi dobrze się żyje w skicie, gdzie pośród czernic są bojarówny, szukające za murami monastyru zbawienia duszy; że powiedziała, iż w sercu zachowała dawne miłowanie, że w Bogu pokłada nadzieję.
Chociaż Marcinkowi było znowu raźniej i lepiej w okrutnem więzieniu, lecz siedział w niem przez miesiąc, a może dłużej, bo Jaszka nie mógł o ucieczce myśleć. Do klasztoru zjechało się mnóstwo gości świeckich, przywożących każdego roku ofiary dla cerkwi i podarki dla braci zakonnej.
— Mają ci goście pochołków zbrojnych przy sobie, łacnoby nas wytropili, gdyby ucieczkę spostrzeżono, — mówił Jaszka. — Poczekać trza! Co się odwlecze, to nie uciecze! Mędrzec, syn Siracha, mówił: „Pośpieszaj powoli!“
Godził się z tem Marcinek, bo nie godzić się nie mógł.
Pewnego razu przybiegł do niego Jaszka, wskoczył do dołu i zaczął rozpiłowywać kajdany. Mozolił się, pocił bardzo długo, aż Marcinek szepnął do niego.
— Już podpiłowałeś trochę, ojcze... Daj-no, spróbuję szarpnąć.
Szarpnął raz, szarpnął dwa i — zerwał łańcuchy.
We dwuch bardziej sporzyła się im robota i — nakoniec Marcinek był wolny. Obręcze kajdan na nogach i rękach zostały przecięte i zrzucone.
— Dziś wieczorem, przed spoczynkiem czerńców przygodę tu Sawę... — szepnął Jaszka, a pomarszczona, wyniszczona twarz jego stała się złowroga i zawzięta.
— Czemże go tu zamanisz, aby przyszedł rudy? — spytał Marcinek.
— Cha! Cha! Powiem mu, żeś umarł, stojąco oparty o ścianę, że szczury nos ci odgryzły... — odpowiedział