Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Skręć sobie kark, ruda poczwaro! — z całego serca posłał mu życzenie Marcinek i, namacawszy suchary i ryby, przyniesione przez Jaszkę, posilać się zaczął.
— Ma rudą brodę ten djabeł w habicie, ale ja mu te czerwone kłaki pourywam, aby do Kaina — bratobójcy nie był podobny, ani do Judasza zdrajcy, bo i tych by owem podobieństwem o chorobę przyprawił! — myślał Marcinek i dla rozrywki jął na głos wykrzykiwać różne przezwiska, myśląc o Sawie, jego tłustym piegowatym pysku i małych, niby u rozpasionego wieprza oczach.
Niektóre słowa były tak dosadne, że chłopak sam się śmiał.
Wesoły śmiech, w tym grobie ohydnym budził strach.
Nieboszczyk się śmiał, czy człowiek żywy, z rozpaczy oszalały?
Nie myślał o tem młody Lis. Śmiał się, bo dobrze dociął rudemu czerńcowi, był najedzony i miał w sercu nadzieję.
Cały tydzień jednak czekał na powrót starego mnicha.
Przez ten czas znosił cierpliwie urągania i drwiny swego kata, zresztą nie słyszał nic, bo ledwie w zamku zgrzytnął klucz, drzeć się zaczynał wniebogłosy, jęcząc i wykrzykując przeróżne słowa, bez ładu i znaczenia.
Przyglądał mu się bacznie Sawa i coraz bardziej zdziwiony mruczał:
— Nic nie je, a żyje? Wytrzymały Lach, rogatą ma duszę wraży syn! Czemu nie umiera? Czas jużby...
Tak zdecydowawszy, przez dwa dni nie przychodził wcale i nic nie przynosił więźniowi. Marcinek dogryzał już ostatnie suchary, pojadł nawet cuchnące, nadgniłe ryby, rzucone mu przez Sawę, i trwożył się bardzo, drżąc na myśl, że Jaszka może już nigdy nie powróci.