Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krzyk. — Kto mi dopomoże? Słaby ja na rozumie i pomieszany... pogardzany Jaszka-słuszka!
— Ja ci dopomogę, świętobliwy Jakóbie[1], jeżeli uczynisz dla mnie przysługę — szeptał chłopak, czując, jak serce mu kołatać zaczyna, pełne nagłej nadziei.
— Chi! chi! Jeżeli wyprowadzę ciebie po nocy z lochu? — spytał starzec.
Marcinek z siłą zaprzeczył, aby nie zdradzić swej radości, że i o tem mówić może z chorym na umyśle służką klasztornym.
— Nie! Wiem, że tego nie zrobisz, chociażbym za to uczynił ciebie przeorem tutejszym.
— A zrobię, a zrobię, gdy zechcę! Jaszka — taki, chi! chi!
— Nie! Dowiedz mi się tylko, co uczynią z moim towarzyszem, który pozostał na dziedzińcu klasztornym, a później przychodź i naradzimy się, jaką zemstę na nich wszystkich obmyśleć i tu, i na Sołowkach — rzekł Marcinek.
— I na Sołowkach! — krzyknął Jaszka. — O, jest tam czerniec Hawryło, kat mój... Ja znam ścieżki przez bory... prędkobyśmy doszli,.. a pomorscy rybacy przewieźliby nas na wyspę klasztorną... Ja ciebie wypuszczę i pójdziemy razem... Chi! chi! Zobaczą oni, jaki Jaszka pokorny, „człowiek boży!“
Doszli tymczasem do wąskiego korytarza z kilkoma drzwiami, nisko opuszczonemi do ziemi.
Żaden dźwięk nie dochodził z poza tych drzwi, skleconych z grubych desek i okutych żelazem.

— Dużo tu masz ludzi? — szepnął Marcinek, oczami wskazując na zasuwy i wrzeciądze.

  1. Jakób, zdrobniale — Jaszka.