Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się, zwalczył słabość i, patrząc wesoło na dziewczynę, zawołał, aby dodać jej otuchy:
— Pomnij, Krzystko najsłodsza, że kto z Bogiem, Bóg z tym! On to da mi fortel, a fortel zwycięży by najmocniejszego. Bądź że mi zdrowa i nadziei pełna!
Z temi słowami Marcin Lis zadzwonił żelazem kajdan i zaczął posuwać się za idącym przed nim z latarką „jurodziwym“ Jaszką, bo już straż odstąpiła więźnia.
— Jakgdyby do grobu opuszczają mnie... — pomyślał i dreszcz wstrząsnął chłopakiem.
Wojenną krew mieli jednak w sobie Lisowie bitni, rycerscy, więc, chociaż ciężar miał w duszy Marcinek i niepokój o słodką dziewczynę, z którą rozstał się przed chwilą, być może, nazawsze, bacznie się wokoło rozglądał.
Ujrzał drzwi okute, prowadzące do podziemi, tuż pod klasztorem leżących, i zrozumiał, że człowiek, idący na przodzie, prowadzi go jeszcze niżej.
Wtedy wzrok swój skierował na Jaszkę.
„Jurodziwy“ szedł, podskakując na schodach, śmiał się i podśpiewywał.
Marcinek widywał na jarmarkach w Białej Rusi takich „bożych ludzi“ poważanych przez prostaków, i bał się trochę tych opętańców.
Teraz zrozumiał, że Jaszka ma być jedynym człowiekiem, którego będzie widywał w podziemiach klasztornych.
— Jak się nazywasz, boży człowieku? — spytał pokornym głosem.
— Jaszka, chi-chi-chi, Jaszka! — odparł starzec i jeszcze wyżej podskoczył.
— Ty — dobry człowiek, boży, ja lubię takich ludzi! — ciągnął Marcinek.