Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tejże nocy dwa tysiące ludzi pod wodzą Selewina i Szyłowa poszło do szturmu.
Skradali się cicho, idąc wężową linją wyrytych okopów i coraz bardziej zbliżając się do murów Kremlinu.
Lecz czujny wódz bronił miejsca, gdzie miał jaśnieć tron polskiego królewicza Władysława! Pan Gąsiewski nie dał się podejść.
Zapłonęły nagle na murach smolne beczki i stosy łuczywa, a on sam w zbroi srebrnej, w hełmie połyskliwym stanął w czerwonych blaskach ogni, czerwony, jaśniejący, jak lucyfer, i szablą błysnął.
Żygnęły armaty i rusznice, potoczyły się kamienie i lunęły strugi wrzątku, wylewanego ze stągwi na głowy napadających.
Moskale biegli z workami piasku, z drabinami i toczyli za sobą młoty oblężnicze, taranami zwane, i wieże z przerzucanemi z nich mostami, aby łatwiej było wdrapywać się na mury.
Nie doszli jednak parzeni gęstym ogniem i morderczą strzelaniną. Odpłynęli, niby fala morskiego prysku, odbiegająca od skalistego spychu.

— Czujne sobacze syny! — wściekłemi głosami krzyczeli oblegający ochotnicy, kryjąc się od pocisków polkich. — Nigdy nie śpią przeklęte Lachy! Nie źrą oddawna, a sił im nie ubywa! To ich papieża czary biesowskie! No, ale poczekajcie! Poigrali z wami nasi, kiedy Mićkę[1] Samozwańca ubili, poigramy i my, ino lepiej to zrobimy! Pasy z was zdzierać będziemy, flaki wypuszczać, gardziele podrzynać! Wnukom swoim zakażecie w stronę Rusi świętej spoglądać! Taką wam krwawą łaźnię sporządzimy, a pary dodawać będziemy,

  1. Dymitr.