Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widzowie na chwilę oniemieli ze zdumienia, a potem krzyki rozległy się i wycie tłumu.
Marcinek podniósł wysoko nad głową krwawą szmatę skóry, wyrwanej bykowi, a Olko uderzeniem nogi wtrącił słaniające się z bólu zwierzę do zagrody i żerdziami zasuwał wejście.
— Aj da mołodcy! — zachwycał się Selewin. — Jak takich bohatyrów na Lachów nie puścić? Pójdziecie z nami tej nocy!
Szyłow tylko ustami cmokał w podziwie i oczy przewracał w zachwycie.
Kniaź Kurakin szedł do Marcinka, klepał go po ramieniu i szablę mu swoją, świecącemi kamieniami na rękojeści wysadzaną, wyciągał, mówiąc:
— Będę wojewodę Gromowa prosił, aby was do mojej drużyny oddał!
— Nie proś, kniaziu, — odpowiedział Marcinek wesoło. — My sami przyjdziemy do ciebie, bo ochotni jesteśmy ciebie na polu bitwy ujrzeć.
— Rad wam będę! — odpowiedział Kurakin.
— A my tobie! — odparli chłopcy. — Prawdę mówimy, na Spasa[1] przysięgamy, na świętego Dymitra Dońskiego i świętych męczenników Bożych!
Kurakin i Selewin, nie rozumiejąc ukrytego znaczenia przysięgi młodych Lisów, z radością słuchali ich i kiwali głowami potakująco.
— Pokażecie wy Lachom wrażym! — zakrzyknął Szyłow.

— Pokażemy, co będziemy mogli pokazać! — odpowiedzieli zagadkowemi głosami, spoglądając jarzącemi się oczami na Moskali.

  1. Chrystusa