Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tłum żołdaków i różnej gawiedzi, wałęsającej się po obozie, zaczął się gromadzić szybko. Na krzyki i śmiechy przyszedł młody książę Kurakin, ulubiony wódz Dymitra Pożarskiego, i pytał, gdzie się tu próba odbędzie.
— Na wygonie, gdzie się pasie bydło obozowe, — objaśnił Selewin.
Przyszli na wygon, otoczony palami, pomiędzy któremi przeciągnięte wisiały grube powrozy, broniące bydłu wyjścia.
W zagrodzie, z nieociosanych kloców skleconej, stał ogromny byk siwy, o długich rogach spiczastych.
— No, mołodcy, przyszliśmy do celu! — zawołał witeź. — Chwalicie się barami mocnemi, tedy ja wypuszczę byka wściekłego, a wy go musicie zagnać zpowrotem do stojła. Zgoda?
— Jak wasza wola będzie! — skromnie odrzekli Lisowie, na siebie porozumiewawczo spoglądając.
Widzowie czem prędzej pouciekali za zagrodzenie lub powłazili na stosy zebranych kamieni, pni drzew, zrąbanych na ogniska, lub stawali na krawędziach nasypów ziemnych, przez oblegających z szańczyków wyrzuconych.
— Otwieraj stojło! — krzyknął Selewin.
Szyłow w jednej chwili odrzucił grube żerdzie i uskoczył nabok.
Z głuchym, ponurym rykiem wypadł rozwścieczony, siwy byk i biegł, szukając przeciwnika.
Pierwszy zaczął sunąć ku niemu Olko.
Byk pochylił głowę, nastawił rogów i rzucił się na chłopaka, siekąc ogonem po bokach.
— Ach! Zginie chłopczysko! — wyrwały się przestraszone okrzyki.