Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ho, no! — zdziwił się Selewin i krzyknął: — Szyłow, chodź-no tu!
Dowiedziawszy się, że chłopaki na Lachów się proszą, uśmiechnął się rosły wieśniak, podobny do pnia starego dębu, i spytał:
— Chcecie na próbę stanąć?! Musimy mieć tęgich chłopów, bo na wrażego Gąsiewskiego idziemy. Będzie ten czortow Lach zębami i pazurami się bronił. My zaś chcemy ich z Kremla wykurzyć, skarby carskie odebrać, nim Chodkiewicz nadąży.
Marcinek oczy spuścił i mruknął:
— Z Chodkiewiczem sam Lisowski idzie. Zwiedział się o tem bojar Telepniow — mój ojciec.
— Lisowski! — wrzasnął Selewin. — Ja się z nim potykał pod Troickim monastyrem[1] i strzałą z konia go obalił. Ha! Ha! Postrachem byłem tam na Lachów!
— A ja go w sieczy berdyszem w biodro zraniłem, monastyru broniąc, — zamruczał Szyłow. — My nie boimy się tego czorta wściekłego! Niech przychodzi! Spotkamy go!
— O, i my chcemy go spotkać! — zawołali chłopacy z ogniem w oczach.
— Widzę, że wy dobre mołodcy! — zaśmiał się witeź. — Czy na próbę pójdziecie?
— Pójdziemy! — jeszcze skromniej odparli obaj Lisowie razem.
— No, to i dobra! — zawołali Moskale i, wyszedłszy z namiotu, jęli krzyczeć:

— Zbierajcie się, dobrzy ludzie! Siłę dwóch mołodców zielonych próbować będziemy!

  1. Klasztor.