Znowu obnażył głowę mały Włodzimierz, stał w zachwycie niewypowiedzianym — nieruchomy, zapatrzony, bezwiednie całą mocą płuc wciągając świeży powiew, zalatujący od Wołgi.
Z poza wystającej skały, gdzie pieniły się i wirowały wartkie strugi, wypłynęła duża tratwa.
Ludzie, wparci ramionami w długie bosaki, wbijali ich okute żelazem końce w dno i popychali setki grubych pni sosnowych i bukowych, powiązanych łykami.
Pośrodku tratwy stał szałas z kory i zielonych gałęzi, a przed nim na płycie kamiennej płonęło małe ognisko.
Gruby, brodaty kupiec siedział przed ogniem i pił herbatę, nalewając ją z kubka na spodek.
Od czasu do czasu, pokrzykiwał zachęcająco:
— Hej, hej! Mocniej, szybciej, tężej! Zaśpiewajcie-no, chłopcy, praca lepiej sporzyć się będzie! N-no!
Schyleni nad bosakami robotnicy ponuremi głosami pomrukiwać zaczęli:
„Ej, dubinuszka, uchniem!
„Ej, zielonaja, sama pojdiot!
„Ej, uchniem! Ej, uchniem!“[1]
Niechętne, mrukliwe głosy ożywiały się powoli, nabierały głośniejszego, śmielszego tonu i rytmu.
Stojący przy długiem wiośle sterowem młody robotnik, nagle zaśpiewał dźwięcznym, wysokim tenorem pieśń zbójecką:
„Iz za ostrowa na strieżeń,
„Na prostor riecznoj wołny
„Wypływajut razpisnyje
„Stieńki Razina czełny...“[2]
Chór przygarbionych postaci, tupiących bosemi stopami na ruchomych, mokrych belkach, poderwał zgranym chórem:
„Wypływajut razpisnyje
„Stieńki Razina czełny!“