Strona:F. A. Ossendowski - Lenin.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
154
F. ANTONI OSSENDOWSKI


— Dość! — syknął Lenin. — Ani słowa więcej! Wiem wszystko, „towarzyszu Romanie“. Wszystko! Od waszej pierwszej zwykłej kradzieży i ostatniej — z włamaniem, za co skazano was na więzienie, — do rozmów tajnych z szefem żandarmów, Kurłowym, i z Bieleckim z departamentu policji!
Malinowski porwał się na równe nogi i sięgnął do kieszeni.
Lenin zaśmiał się szyderczo.
— Zostawcie rewolwer w spokoju! Nic wam nie zagraża ze strony naszej partji... tymczasem, — szepnął. — Potrzebni nam jesteście, bo tylko wy jeden... z zezwolenia departamentu policji możecie bezkarnie wygłaszać w Dumie to, co my wam podyktujemy. Dla partji jest obojętnem, kto wypowiada nasze myśli: uczciwy socjalista, czy podły prowokator. Chodzi nam o to, aby Rosja słyszała, co myślimy i do czego dążymy.
Towarzysz Roman milczał, ze zdumieniem i nieufnością patrząc na Lenina, który uśmiechał się do niego uprzejmie i ciągnął dalej:
— Przez cały czas współpracy z nami będziemy bronili was przed wszelkiemi zarzutami. Jeżeli zaczniecie uchylać się od tego...
Włodzimierz wstał i podszedł do Malinowskiego. Dotknął jego kieszeni i rzekł:
— Rewolwer, ani nawet cały korpus żandarmów nie uratują was, towarzyszu. Zginiecie tegoż dnia, w którym centralny komitet partji wyda na was wyrok śmierci. A teraz bądźcie spokojni tymczasem! Zupełnie spokojni!
Rozstali się, mocno potrząsając sobie ręce i rozmawiając życzliwie.
Ledwie zamknęły się drzwi za prowokatorem, z szafy wyślizgnął się Zinowjew, a z pod łóżka wypełznął Murałow, stary partyjny robotnik.
Śmiali się cicho i mówili do Lenina:
— Ależ zabiliście mu, Iljiczu, ćwieka do głowy! Cha, cha, cha!
Włodzimierz zacisnął usta i szepnął:
— Szkodnik to i ostatni szubrawiec, jednak partja ma z niego więcej korzyści niż niebezpieczeństwa. Musimy go bronić wszelkiemi sposobami. Wyśpiewa on nam kiedyś