Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie wiem, panie kapitanie — odparł sierżant, wzruszając ramionami. — Mamy na takie rzeczy krótką pamięć...
— Szkoda! — powiedział ze smutkiem kapitan. — Szkoda! Byłem już w dwóch kompanjach i nie spotkałem żołnierzy, którzyby znali opowieści o czasach sławy!
— Były to inne czasy... królewskie czasy... — mruknął Bluot. — Teraz wszystko się zmieniło!
— No, tak, macie słuszność, sierżancie! — potwierdził Langlois. — Zmieniło się... Chwilami jednak mam poważne wątpliwości, czyżby już tak bardzo się wszystko zmieniło? Królewskie czasy — powiadacie? Ha! Napoleon był wprawdzie cesarzem, nie z krwi jednak, lecz z genjuszu... Prawdziwym królem był waleczny, zdolny do porywu i wspaniałych czynów nasz naród: wieśniaczy, rzemieślniczy, stan mieszczański... On to dał prawo i odwagę swemu cesarzowi zawołać w Egipcie: „Czterdzieści wieków spogląda na nas ze szczytu tych piramid!“ Cóż znaczyłby zuchwały, genjalny Korsykanin bez Francuzów, tych wszystkich „dzieci paryskich“, włóczęgów, sankiulotów, wieśniaków, wyrobników?! Ale, ale! wczoraj doszedł mnie głos kaprala Mollin, rozprawiającego o tem, że wojna jest wodą na młyn socjalistów, marzących o ostatecznej rewolucji. Czy i wy tak myślicie, Bluot?
Sierżant nie odzywał się. Stał i ponuro patrzył w ziemię.
— Odpowiedźcie, nie bójcie się! Przecież z nas trzech, co najmniej jeden jutro zginie — dodał kapitan. — Zginie oskarżony, oskarżyciel lub świadek...
Bluot pomyślał chwilę i odparł: