Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oficerowie milczeli. Twarze ogorzałe, o rysach ordynarnych, oczach ponurych, nie nawykłych do łagodnych błysków, świadczyły wyraźnie o pochodzeniu tych oficerów wojennego okresu, powołanych z rezerwy.
— Rozdać ludziom granaty! — rozkazał kapitan. — Przejdziemy przez las i dopiero na końcu pola zderzymy się z Niemcami. Tak ustalił rekonesans samolotu sztabowego. Możecie, panowie, odejść teraz! Sierżant Bluot niech tu pozostanie tymczasem!
Po odejściu oficerów, Langlois wyciągnął do sierżanta papierośnicę i spytał:
— Czy ludzie wasi będą się trzymali dobrze? Pytam o to, gdyż dopiero od tygodnia przyjąłem dowództwo nad wami i nie znam nikogo w kompanji...
— Ludzie będą się bili, jeżeli oficerowie pójdą razem, — odparł sierżant surowym głosem.
— Dobrze! Wszystko tedy w porządku! — rzekł Langlois. — Oficerowie muszą dawać przykład z obowiązku, z przywiązania do ojczyzny, lub też z tradycji dawnych wojowników!
— W kompanji mamy samych ludzi fabrycznych, panie kapitanie, wojowników niema wśród nas — odpowiedział Bluot i pogardliwy uśmiech drgnął mu na zaciętych ustach.
— Pochodzę ze starej rodziny francuskiej, Bluot, więc zostanę tam na polu, za lasem, lub dojdę do Paliseul... Ale! czyż w rodzie któregokolwiek z naszych ludzi nie było żołnierzy, którzy by zadziwiali świat odwagą pod sztandarami wielkiego Napoleona? — spytał spokojnie Langlois i niedbałym ruchem odrzucił dopalony papieros.