Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pewnego razu, gdy Nesser był w domu, przybiegł chłopak hotelowy i zawezwał go do telefonu.
Posłyszał głos Marji Louge.
— Otrzymałam list od Janka... — zaczęła.
— Od kogo? — spytał reporter, nie rozumiejąc.
— Od Jana Bergeta, mego przyjaciela, ze szpitala — objaśniała podnieconym głosem.
— Cóż nowego?
— Pisze, że jest jeszcze słaby. Lekarze obawiają się, że może zapaść na gruźlicę, jeżeli nie pojedzie na południe, nad ciepłe morze! Chciałam prosić pana, dobry panie Nesser... — mówiła, a w jej głosie reporter wyczuł drgające łzy.
— Ależ panno Louge! — zawołał. — Dziś jeszcze pojadę i wszystko, co się da, urządzę.
Po skończonej rozmowie powrócił do swego pokoju i zaczął obmyślać plan działania. Czuł wielką radość, że może dopomóc tej bladej, nieśmiałej kobiecie.
Zeszedł do holu i długo telefonował do różnych urzędów, potem pojechał do jakiegoś dobroczynnego komitetu, a w godzinę później już siedział w swoim pokoju, z dumą odczytując papier, upoważniający rannego żołnierza, Jana Bergeta, do przebywania w ciągu sześciu miesięcy w sanatorjum w okolicach Nicei.
Nesser z uśmiechem patrzył przez okno. Widział dachy, kominy, wysoką wieżę kościoła St. Sulpice i chmurę dymów, rozścielającą się nad miastem. Wzrok jego padł nagle na zawieszony nad biurkiem angielski sztych, przedstawiający scenę myśliwską. Panowie w czerwonych surdutach i panie w czarnych, długich amazonkach pędzili na pięknych koniach ze zgrają psów, goniących jelenia. Sztych