Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bracie drogi, umiłowany! Po Mojżeszu, Buddzie i innych mędrcach dawno minionych wieków, przebywał na naszej małej planecie ktoś większy i mądrzejszy. Wyciągał on ręce do ludzkości całej i wskazywał jej drogę boskiego postępu. Był to „Galilejczyk“, jak Go nazywał Henryk Nesser... Mistrz Boskiej Miłości.
— Chrystus, o którym tak mało pisze historja Rzymu... — zauważył Gramaud.
— Tak! Bardzo mało... — potrząsnął głową pleban. — Bardzo mało! A jednak z naszego ludzkiego punktu widzenia, „Galilejczyk“ zwyciężył, bo połowa, a może, więcej całej ludzkości, wyznaje naukę Jego, szczyci się „chrześcijańską“ kulturą, „chrześcijańską“ cywilizacją i szczerze, lub w celach egoistycznych szerzy ją...
— Cóż z tego? — zapytał uczony, patrząc na księdza.
— Jego nauka i filozofja układa się w najkrótszej formule: „kochaj bliźniego swego, jak siebie samego“. Największa część grzechów, przechodzących niespostrzeżenie, polega na mniejszych lub większych, zwykłych, codziennych lub straszliwych, wołających o pomstę do ludzi i Boga wykroczeniach przeciwko tej formule miłości... — Wiem o tem, jako spowiednik...
Ksiądz umilkł i nie patrzył na Gramauda. Uczony czekał i z jakimś bolesnym wysiłkiem marszczył czoło.
— Przebiegnij wstecz drogę swego życia, bracie, — szepnął ksiądz, — a niezawodnie ujrzysz grzechy swoje, nie jeden, lecz setki, tysiące grzechów i zbrodni przeciwko Miłości... One zgnębiły i na kamienistą ścieżkę zwątpień i miotania się wyprowadziły cię,