Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

porzuciwszy na bezdrożu i pustkowiu... Muszę iść... Na nieszpory już dzwoni poczciwy Jan... Biedak — jest dziś zupełnie chory!
Ksiądz Chambrun wziął z biurka beret, brewjarz i wyszedł. Gramaud opuścił plebanję i skierował się w pole. Lubił iść wijącą się wśród pól wąską ścieżką, słuchać szelestu i szmeru suchego ścierniska; uśmiechał się zwykle do stadka niebiesko-rdzawych kuropatw, które, zabawnie przygarbione, kryły się w małych krzaczkach i chwastach, rosnących po miedzach. Zmrok zapadł... Uczony doszedł do lasku dębowego i zatrzymał się. Drzewa roniły suche, żółte liście, padające z lekkim brzękiem — niby cienkie odłamki szkła. Mętna od niedawnych ulew rzeka z gniewnym pluskiem biegła wartkim potokiem. Gramaud stał w zamyśleniu. Oparł się plecami o gruby, zielonym mchem okryty pień dębu. Szeroko otwartemi oczami patrzył na przeciwległy brzeg rzeki i na szybujące nad nią jękliwe, żarłoczne rybitwy. Pod wpływem rozmowy z księdzem zaczął sobie rozpamiętywać całe życie ubiegłe.
Szeptał bezdźwięcznie:
— Do nikogo nie miałem nienawiści. Do nikogo!... Pogardzałem Duverièrem za jego płytkie rozumowania... Walczyłem namiętnie z Hertvigiem, bo jego komentarze do tekstów sanskryckich były bezpodstawne... „Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego“... Chrystus myślał zapewne o innej miłości — wielkiej, mającej znaczenie życia lub śmierci, a nie o tych drobnych przejawach oburzenia, zawiści, lub fachowego zwalczania przeciwnika?!
Gramaud podniósł głowę. Ściemniło się zupełnie. Niebo, niby szara płachta, zwisało nisko, tuż nad