Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skrzyni i szczelnie zabił ją deskami. Od tego czasu na biurku uczonego sanskrytologa nagromadzały się i rosły stosy dzienników. Czytał od rana do wieczora, i w oczach zapalały mu się chwilami nowe, nieznane ognie. Coraz częściej boleść niezmierna kurczyła mu twarz, a trwoga miotała się w jego źrenicach. Chodził po izbie, wybiegał w pole i szedł przed siebie szybkim krokiem, bez celu, przyciskając dłonie do piersi. Czuł się bardzo nieszczęśliwym.
Nie rozumował nad tem, bo już wiedział, że do życia jego, tak zazwyczaj spokojnego i bez wzruszeń, wdziera się jakaś brutalna siła i z pogardą burzy jego dawne myśli, uczucia i wrażenia. Pogodziłby się z tem jednak. Mógłby był przecież wyjechać na południe, do ciepłego morza, lub ukryć się w górach, zapominając o dziennikach, o wojnie, o całym świecie. Przyszło jednak coś nowego, stokroć silniejszego od przeczucia nieszczęścia, niepokoju i możliwości ucieczki przed niemi. Była to trwoga. Trwoga bezustanna nie o siebie, lecz o to, co wciąż jeszcze pozostawało poza jego świadomością. Jakaś gorycz, dręczący lęk, niezadowolenie z siebie i obawa, że dotychczas nie została dokonana jakaś rzecz nieznana, lecz niezbędna, najistotniejsza. Nastrój, ogarniający uczonego, stawał się coraz bardziej zachłannym, potężnym i władnym. Gramaud przestał sypiać po nocach, i, leżąc z otwartemi, wpatrzonemi w mrok oczami, myślał, analizując siebie i swoje życie, lecz ani odpowiedzi na dręczące go pytania, ani objaśnienia swego nastroju znaleźć nie umiał. Myśl jego i pojęcia, przez tak długi czas obracały się w innym świecie, że nie mógł teraz zdobyć się na rozważanie proste, z życiem, wrzącem dokoła,