Przejdź do zawartości

Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jam duch tych podziemi! pójdź, zaprowadzę cię do mych pałaców! — odezwał się stanowczym głosem.
Profesor, lubo odważny, uczuł, że mu włosy powstają na głowie.
— Nie lękaj się! — przemówił karzeł, zaufaj mi, a ujrzysz nieznane twemu rodowi cuda. — Dla ciebie nie mam już tajemnic!...
Czoło profesora okryło się zimnym potem.
— Jakiej­‑że szczęśliwej okoliczności zawdzięczam taką łaskę? — zapytał, usiłując przezwyciężyć lęk, który go raptownie ogarnął.
— Śmierci! — odrzekł spokojnie karzeł.
— Śmierci? — wszakże ja żyję jeszcze!
— Masz słuszność! — odezwał się ze smutkiem brodacz, — żyjesz jeszcze, ale zbliża się radosna chwila twego wyzwolenia. Zostaniesz tutaj, póki nie zaspokoisz ciekawości. Zgłębiałeś przez cały żywot tajniki skorupy ziemskiej, odkradałeś sobie snu, wyrzekłeś się rozkoszy życia dla nauki, aleś prócz mozołu nic prawie nie zaznał. Piłeś dziewięć razy gorycz zwątpienia, zawodów i rozczarowań, a raz zaledwie nektar zadowolenia, nie zawsze słusznego, bo i w tedy, gdyś się sądził u mety badań — byłeś od niej bardzo dalekim. Tu przekonasz się, jak mało wiedziałeś o tej ziemi, która cię zrodziła. Znajdziesz w mych archiwach jej historyę, ale nie taką, jaką sobie wysnułeś w swej wyobraźni. Pełniejszą, prostszą, bo prawdziwą. Ujrzysz i swój ród, jakim był od początku, bez osłon i fałszów. Jesteś ciekaw rodowodu zwierząt, aż do pierwszej ameby? I to ci ukażę.
— Ależ ja nie chcę umierać! — zawołał z wysiłkiem Leszek Przedpotopowicz i szarpnął się tak, że wyrwał rękę z dłoni gnoma. W skutek gwałtownego ruchu zatoczył się nagle i uderzył skronią w ostrą krawędź skały.
Pociemniało mu w oczach. Znikły karły, ucichły kilofy. Wśród śmiertelnej ciszy słyszał znowu tylko szmer krwi we własnych żyłach, a serce tłukło się w piersi, niby spłoszony ptak w klatce.
— Co za widziadła!... — Pomyślał, oblany zimnym potem. — Nie sądziłem, że tak źle ze mną, że tak ciężko umierać! A może jeszcze przyjdzie ratunek. — I opierając się na rękach ruszył nieszczęśliwy naprzód.
Nagle zdało mu się, że nieprzebite mroki straciły na czarności. Zamajaczyła, niby zwiastun światła, zaledwie dostrzegalna szara plama..