Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zebrał gasnące siły i zaczołgał się naprzód. Szary tuman rozszerzył się, ciemność została w tyle. Robak nadziei zakradł się do piersi geologa. Odpoczął, posunął się znowu dalej i poczuł lekki powiew. Jednocześnie zarysowała się na szaro­‑czarnem tle jaśniejsza plama. Nie było wątpliwości. To nie złudzenie! To światło! Zaćmiło się geologowi w oczach i o mało nie stracił przytomności. Następnie podwoił wysiłki nawoływał słabym głosem i zbliżał się wytrwale do jasnej plamy. Jeszcze jeden i drugi załom pod kątem prostym i nagle jasność prawie dzienna rozproszyła mroki pieczary. Było wiec drugie wyjście z podziemi! Oby tylko sił starczyło! Jednocześnie słuch zaostrzony pochwycił szmer wody, a nozdrza połechtał rozkoszny zapach wilgoci. Teraz paleontolog, niby pod wpływem prądu elektrycznego, zerwał się na równe nogi i chwiejnym krokiem śpieszył do światła. Niebawem wynurzył się z tunelu w otwartą przestrzeń, zalaną oślepiającem światłem. Spragniona pierś wchłonęła wilgotny powiew.
Szum gwałtownego deszczu, niby słodka muzyka pociagał go do wyjścia ze skalistej szczeliny. Jeszcze parę minut, długich jak wieczność i nogi ugrzęzły w piasku, a osłabłe ciało oblały obfite krople prawdziwej wody.
— Ocalony! ocalony! — powtarzał w upojeniu i chciwie połykał spływające po twarzy strugi deszczu.
Nadstawił drżące ręce i pił, pił bez opamiętania. Rozkoszował się obfitością drogocennego płynu, a nawet oburzał na niepraktyczność natury, która rozrzutnie szafuje wodę w jednem miejscu, gdy skąpi w tylu innych. Wreszcie odetchnął głęboko i spojrzał dokoła. O ile gęsta zasłona chmur, mgły i deszczu pozwalała rozróżnić przedmioty, z jednej strony wznosiło się prostopadłe urwisko, z drugiej wzrok gubił się w bezbrzeżnem zwierciedle wodnem.
— Gdzie ja jestem? — ciemno tu, duszno i gorąco, — zapytywał się w duszy geolog i poszedł do brzegu. Drobne fale muskały żółtą ławę piasków. Zaczerpnął ręką wody i skosztował. Słona była. Napróżno silił się odgadnąć, co to za jezioro. Oddychając ciężko, błądził czas jakiś, w nadziei, że znajdzie bliższą wskazówkę — ale daremnie. Wybrzeże było rzetelną pustynią. Napróżno upatrywał śladów zamieszkania choćby przez najmarniejsze istoty. Nie upłynęło nawet godziny, a już duszność i niez-