Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/464

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomagała mu rękami. Po długiej pracy wydłubali rodzaj ławki i wyciągnęli się na nią. Siedzieli teraz z nogami zwieszonemi na dół oparci plecami o skałę, a woda opłukiwała już tylko ich podeszwy. Ale musieli pochylać głowy i to ich męczyło. Niedługo poczuli zimne dotknięcie na kostkach, fala wzbierała ciągle. Ławka oślizła wilgocią i musieli trzymać się rękami, by nie spaść. Jakże długo, myśleli, przyjdzie im jeszcze czekać na śmierć w tej niszy. Najwięcej gnębiła ich ciemność, w której nawet śmierci widzieć nie mogli. Cisza panowała straszliwa, woda nawet nie pluskała już, czuli jeno pod sobą ciągłe wzbieranie, ciche, jednostajne, okropne.
Mijały godziny czarne jedna za drugą, a nie mogli ich nawet mierzyć, gdyż coraz bardziej zatracali poczucie czasu. Wśród mąk mijał jednak szybciej, zamiast, by im się dłużył jak sądzili. Myśleli, że siedzą w galeryi dopiero dwa dni i noc, gdy w rzeczywistości trzeci już dzień miał się ku schyłkowi. Znikła wszelka nadzieja ratunku. Tutaj dostać się nie mógł nikt, a choćby nawet woda opadła, głód zakończy niebawem życie obojga. Chcieli po raz ostatni dać sygnał, ale kamień został w wodzie. Zresztą i na cóż? Któż usłyszy?
Katarzyna pogodziła się z losem i bolącą głowę oparła o ścianę. Nagle hałas jakiś przejął ją drżeniem.
— Słuchaj! — zawołała.
Stefan myślał zrazu, że mówi o szmerze wody. Więc, by ją uspokoić rzekł:
— To ja poruszyłem nogą.
— Nie, nie to!... Tam... w tym kierunku!
Przytuliła twarz do ściany. Uczynił to samo. Przez kilka sekund słuchali. Usłyszeli nagle trzy uderzenia w równych odstępach. Ale wątpili jeszcze, sądząc, że ich uszy łudzą. Może to zapadały się chodniki dalekie, lub pękały złoża węgla? Zresztą, czemże pukać?
Stefan w padł na pomysł.
— Masz saboty, zdejm i zapukaj obcasem.
Zapukali i znów nadsłuchiwali. Odpowiedziały im trzy stuknięcia w równych odstępach. Dwadzieścia razy