Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/465

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powtarzali sygnał i dwadzieścia razy otrzymali odpowiedź. Zapłakali, uściskali się i omal przytem nie pospadali do wody. Wreszcie pospieszyli z pomocą towarzysze. Zapomnieli z radości o mękach czekania i głodu jakby wybawcy potrzebowali jeno przebić palcem ścianę, by się do nich dostać.
— Ach! — zawołała Katarzyna wesoło. — Co za szczęście, żem oparła głowę!
— O, ty masz wyborny słuch! — odparł. — Ja nie dosłyszałbym!
Od tej chwili zmieniali się. Jedno zawsze nadsłuchiwało, gotowe odpowiedzieć na każde stuknięcie, drugie spoczywało tymczasem. Niedługo usłyszeli stuk kilofów, rozpoczynano przekop, spieszono im na pomoc! Nie stracili ni jednego stuknięcia. Ale wnet posmutnieli, śmiali się jeszcze coprawda, ale jedynie dlatego, by się wzajem oszukać. Rospacz ogarnęła ich znowu. Zbliżano się jakby od strony Requillart, zdawało się, że galeryę poczęto u góry i robota postępuje skośnie w dół ku nim. Słychać było trzy kilofy. Mówili coraz mniej, myślą starając się obliczyć grubość bloku węgla dzielącego ich od kopiących. Liczyli cicho ile dni potrzeba jeszcze... Ach tyle dni! Pomrą niezawodnie do tego czasu! I osmuceni odpowiadali już na sygnały bez nadziei parci jeno instynktowną potrzebą ruchu i świadczenia, że żyją jeszcze.
Minęły znów dwa dni, nadszedł dziesiąty dzień niewoli. Woda zatrzymała się u ich kolan, nie opadała, nie przybierała, a członki im martwiały w lodowatej kąpieli. Wyciągali nogi z wody, ale trudno je było trzymać podniesione dłużej jak godzinę, gdyż drętwiały i musieli spuszczać je napowrót. Co dziesięć minut musieli się poprawiać na oślizłem siedzeniu, przyczem skała kaleczyła im plecy i głowy, już i tak obolałe od przygarbionej pozycyi, w jakiej trwać musieli pod niskiem sklepieniem. Powietrze psuło się coraz bardziej i gęstniało zgniecione w tym dzwonie nurkowym w jakim się znaleźli. Oszołamiało ich i wydawało im się, że głosy ich dochodzą zdala,