Strona:Elwira Korotyńska - Wiernuś.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jące się na nogach, odstępował od biedaka, przynosząc mu nawet nieraz jakiś ochłap.
Tak minął tydzień a on wciąż szukał swych państwa...
Wreszcie jednego dnia siły opuściły go zupełnie i biedny pies spadł przy krzaku i czekał końca.
Ale przeznaczonem mu było życie...
I oto gdy już zawyć nie był w stanie, gdy zagasłym wzrokiem widzieć nie mógł nikogo, czyiś głos zdziwiony i zarazem radosny zawołał.
— Wiernuś!
Co to? głos dobrze mu znany, głos ukochany drogi...
Ale cóż kiedy ruszyć się nie może.
Ciche tylko skomlenie dało znać temu kto go poznał i po imieniu zawołał, że pies żyje.
— Ignacy! patrzcieno Ignacy! Wiernuś nasz leży ledwie żywy! Jakto dobrze, że zeszedłem z bryczki, a to skończyłby tutaj z głodu i wyczerpania, bo widocznie nas szuka od czasu, jakeśmy wyjechali...