Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

«Kab wołom moim da pasza była,
To jeny pooralib,
Kab letom moim, da rozkosz była,
To jeny pohulalib...»

Wielką, przewlekłą, wzdymającą się, to opadającą falą płynęła pieśń w dusznem powietrzu izby, kołowrotki jej wtórowały równym, ale powolnym i przyciszonym turkotem; złotawo w blaskach ognia lśniły z kądzieli snujące się nici i błyskały, czasem brzękały na piersiach dziewcząt różnobarwne sznury paciorek. Nad dziewczętami wiły się i w komin ulatywały błękitne dymy papierosów, połyskujących w cieniu jak nadpowietrzne iskry i z cienia wyglądały czerwone policzki, kudłate głowy, rozpromienione oczy parobków. Z obu stron Krystyny dwie dziewczynki przysiadły na ziemi i nagie nogi daleko pod blask ognia wysuwając, głowy okryte płowemi frendzlami na kolana matki opuściły. Czerwony czepiec Nastuli kołysał się w obie strony, aż opadł na krawędź komina. Baba usnęła.
Ale właśnie w tej chwili stary chłop samotnie i w milczeniu u ściany siedzący, powieki podniósł. Zdawaćby się mogło, że z głębin jakichś, jemu tylko znanych, fale pieśni na powierzchnię życia go wyniosły. Podniósł powieki