Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wałych, co na swój rozum brali i zmowę robili... Przyjechał urędnik, jakiś wysoki i dwóch niższejszych z sobą przywiózł i dawaj po polu chodzić, temu to, a temu to przeznaczać i darowywać... A nasze chłopcy jak wypadną z kosami, taj z grabiami, taj z kijami... może dwudziestu ich było, a mój Jasiek przed wszystkimi jak jaki jenerał... Urędników przepędzili...
Baba nagle w okrutny gniew wpadła. Pięścią jednej ręki o dłoń drugiej uderzyła, krzycząc:
Kab jemu Pan Bóg nie darował, że on taki zuchwały był... Kab on wskróś ziemi przepadł, jak on siebie samego marnie zgubił...
— On już przepadł! nie przeklinajcie babulko — ku wpółpijanej babie zwracając się, sarknął przybyły i znowu pilnie starego słuchać zaczął.
A stary rozgadał się na dobre. Może i nie myślał o tem do kogo mówi; mówił, bo go ból stary, prawie zapomniany znowu za serce ugryzł, a wspomnienia o najstarszym utraconym synie mgły ubiegłych lat rozpędzały...
— Znaczy — mówił — bunt. Znaczy sprzeciwienie się władzy. Nu, do turmy ich wzięli i sąd nad nimi robili. Innych wypuścili, albo trochę tylko ukarali, a jego na trzy lata turmy osądzili... zaczynszczyk, mówią. Nu, dobrze. Trzy