Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zjadłbym, pewno że zjadłbym sobie, gdybym co miał, ale na drogę zapasu nie wziąłem.
Uśmiechał się żartobliwie, na podobieństwo kpiarza, który towarzystwo zabawić i wesołością swą ująć dla siebie pragnie, ale ochrypły głos skrzypiał jak niewysmarowane koło wozu, a wzrok chciwie w głębi komina tonął.
— Dwa dni w drodze — zaczął znowu — gdzie! pamięć mi w głowie zamarzła, czy co? już dwie niedziele w drodze... Idę, taj idę, taj szukam, czego nie zgubiłem i niewiadomo tylko czy znajdę... cha, cha, cha, cha!
Mówił głośno, jeszcze głośniej śmiał się, kij wysunął się mu zpomiędzy kolan i upadł na ziemię; schylił się i podniósł go z niezmierną gibkością i szybkością ruchów. Wszyscy milczeli. Nikt tu, prócz ojca rodziny, rozkazów żadnych nie wydawał. Mikuła obojętnie na przybyłego patrzył, a potem zwolna ku starszej synowej głowę zwrócił:
— Krystyna! majesz szto iści? jeżeli masz, to gościa potrachtuj...
Tołkanica z makiem je — odpowiedziała.
Stary otoczył się kłębem dymu.
— Zdaleka? — zapytał.
Gość z wytężeniem na niego patrzył.
— Z Prus — odpowiedział.