Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niezapominajek, drugą wyciągnął ku sikorce, krzyknął, pochylił się, poskoczył... Delikatne kwiaty wraz z łodygami i korzeniami swemi rozsypały się nad brzegiem jamy, woda silnie plusnęła, Tadeusz zniknął.
Nic, ani krzyku, ani jęku, ani jednego zawołania na matkę lub ojca. Czasu nie było. Mgnienie oka. Na dnie jamy, pod słupem stojącej, zielonawej wody, synek Chwedory i Klemensa leżał na wznak i nieruchomo, a na umurzaną twarz i zabłocone nogi jego kładły się długie, śliskie trawy koloru pleśni.
Ptak z żółtą główką i błękitnemi skrzydłami kołysał się na kalinowej gałęzi, to w górę, to w dół, pomalutku... zielone żaby skakały po mokrej trawie, lipy pachniały i jak tysiącem przytłumionych harf, dzwoniły brzęczeniem zlatujących na nie pszczół.
Z przeciwnej strony ogrodu, zdala dochodził głos namiestnika.
— Czy wam nie wstyd? Bójcie się Boga! to heto hrech!
Z innej strony, od pola, płynęło czasem basowe, głębokie wołanie idącego za pługiem chłopa:
— Hooo! hooo! nuże hooo!
Nad kipiącem morzem kwitnącego, miłosnego,