Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/531

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   525   —

ści, był najwybitniejszą postacią ze wszystkich postaci znajdujących się w pokoju. Miejsce spoczynku jego stanowiło niejako punkt środkowy obrazu, na którym zbiegały się promienie wzroku wszystkich w obrazie uczestniczących osób. Długo potrzeba byłoby wpatrywać się w rysy tego umierającego człowieka, aby poznać w nim młodego, pełnego sił i zdrowia narzeczonego Monilki; owego brylantowego chłopca, jak zwał go pan Walery, pracowitego, rzeźkiego, kochającego i szlachetnego. Ale o kilkanaście kroków od łoża, na którem kończyło się to biedne, złamane życie, siedział inny jeszcze człowiek, który zdawał się być drugim przedmiotem troskliwej a zarazem smutnej uwagi wszystkich obecnych. Byłto starzec wysoki i chudy, z głową całkiem prawie ogołoconą z włosów, z gęstym zato, i długim a białym jak mleko zarostem wkoło twarzy żółtej, gąbkowatej, uderzającej wyrazem, w którym zgnębienie i jakby ciągłe zatrwożenie łączyło się z nieprzytomnem rozradowaniem. Siedział on sztywno wyprostowany, toczył dokoła mętnemi źrenicami, pływającemi po krwią zaszłych białkach, zżółkłe usta jego zarysowywały pomiędzy białemi włosami uśmiech boleśniejszy od płaczu, bo zdradzający błąkanie się umysłu po krainie mar zwodnych, z chaosu panującego w mozgu wylęgłych. Ręce jego zżółkłe były, wyschłe i drżały ciągle, jakby od ciężkiego zniemożenia. Jedną z nich podnosił