Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   262   —

piersi niczem więcej nie rozgrzewanej, a raz ujrzawszy się wielkim i potężnym, pojął, że pomimo to, nie przestał być zarazem małym i kalekim. A godzić się z własnem kalectwem, nie leżało w naturze jego; raz przekonany o niem, musiał on wytężać wszystkie władze ducha swego, aby wyprostować to, co było skrzywionem. Albowiem skrzywienie wszelkie jest pochyleniem się; a być pochylonym we własnych choćby oczach, było mu rzeczą wstrętną. W jakimkolwiek kierunku dążyły władze myślenia jego i działania, towarzyszyła im zawsze duma i żądza wdarcia się na wysokości. Nie mógł nic czynić po połowie ani w części; niepodobna mu było zatrzymać się na stoku góry. Czegokolwiek zapragnął, najwyższy szczyt musiał być celem jego pragnień. Porwany prądem samolubnej namiętności, zdolen był popełnić występek, aby obalić zaporę tamującą mu kroki; ale raz ogarnięty żądzą cnoty, dosięgnąłby ją w obłokach, albo poszedłby za nią w bezdnię otchłani. Tożto żądza cnoty spędzała sen z jego powiek, przez całe długie, zimowe noce, umysł jego i oczy odrywając od prac do których nawykł, lecz które nie posiadały w sobie pierwiastków, mogących teraz zaspokoić go i nasycić? Bywały ranki, w których lampa gasła na jego stole, a szary świt wnikając przez okna, oblewał mu czoło blade, zbrużdżone niespokojnemi myślami. Wstawał i patrzał na urodziny dnia, my-