Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   148   —

a kruk musnął mu czoło czarnem skrzydłem. Podmuchy wichrów szumiały mu w uszach głosami zagłady, a jednak potężne tchnienia ich wlewały mu w piersi strugi nieznanego dotąd gorącego życia.
W nim jak w naturze, walczyły światłość z ciemnością, zagłada z życiem. To co miał za zduszone i umarłe, czar wspomnień, zmysł wielbienia, poczucie i miłość natury, powstawało z serca jego niby z grobu; natomiat to, o czem myślał iż stanowi i na zawsze stanowić będzie moralną jego istotę: żądza wielkości, nurzanie się w tryumfach, świetne jak wyostrzona stal, i jak ona mordercze szyderstwo, usuwało się w coraz dalszy zakąt jego umysłu, mdlało i milkło. Patrzał i myślał. Może rachował się z przeszłością swą, i widział w niej to, czegoby widzieć nie chciał, o czemby zapomnieć pragnął — bo westchnął ciężko i pochylił głowę, jakby zdjęty nagłą przygniatającą pokorą. Może zapytywał przyszłości, ku jakim zaniesie go portom, bo podniósł czoło i powiódł dokoła siebie oczami nabrzmiałemi dziwnym smutkiem, jakąś tęsknotą dolegliwą lubo nieokreśloną.
Raz jeszcze spróbował uśmiechnąć się tak, jak uśmiechał się zapewne w gorejących światłami salonach, w których zwracał na siebie oczy wszystkich i stąpał po wawrzynach. — Na honor — rzekł — rozbójnik dobrze zrobił, że mię nie zabił! nie skończyłem jeszcze rachunku z życiem... Zaczął te słowa