Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   130   —

twarz jej ujrzana z blizka, uderzała czemś tak niezwykłem, nienaturalnem, czemś tak bolesnem a nawet okropnem, że widok jej musiał koniecznie nasuwać domysł jakiejś strasznej historji, jakiegś druzgocącego, piorunującego losu. W twarzy jej dostrzedz można było tu i owdzie zabłąkane linje i kształty, świadczące o dawnej, niepospolitej jej piękności. Ale byłyto raczej urywki linij i odłamy kształtów, wyłaniające się nakształt mar z innego świata, z tła oblicza wychudłego, zbrużdżonego, porytego nawskróś, niby burzą jakąś niszczącą, niemiłosierną a trwającą długie szeregi dni, miesięcy, lat może. Daremnieby kto z rysów tych wyczytać chciał lata tej kobiety. Czoło jej było zmarszczone, zżółkłe, zestarzałe i zwiędłe, jakby miała lat sześćdziesiąt; ale oczy zapadłe, chorobliwą sinością i snopami zmarszczek okrążone, posiadały jeszcze u brzegu zmęczonej powieki rzęsę długą, ciemną, gęstą, z pod której wymykał się ostry połysk źrenic zabarwionych bladym teraz, snać dawniej gorącym szafirem. Pośród policzków wystających u góry a obwisłych w dole, rysowały się usta tak blade, jakby w nich ani jedna kropla krwi nie pozostała, ale tak idealnie nakreślone przez naturę, że nawet zmarszki gromadzące się w koło nich, nie mogły im odebrać pierwotnej, doskonałej piękności linij; nadawały one im tylko wyraz głuchego uporu, jakby zaciętości jakiejś w milczeniu