Przejdź do zawartości

Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stał walczyć, gniewać się, sarkać; przestał naprawiać i nawiązywać — zaczął uśmiechać się ciągle i żartować.... Ze wszystkich zamiłowań młodości, które pogasły w nim jak lampy z dopaloną oliwą, przeżył w nim tylko instynktowy, bezwiedny prawie pociąg do muzyki; z pomiędzy przyjaciół i towarzyszy, w których gronie przepędzał kiedyś owe wesołe niedzielne poranki i wieczory, pozostał przy nim jeden tylko — flet.
I teraz jak dawniej znajdowało się w mieście grono młodzieńców, którzy przygrywali na chórze kościelnym śpiewowi kapłana, a wieczorami grywali tercety, kwartety, śpiewali wyjątki z oper, i rozmawiali, marzyli o miłości i przyszłości. Ale Suszyc nie wiedział o tem, i unikał tego widoku; bezchmurna ta pora młodości raziła jego oczy, jak odbicie jutrzenki własnego jego życia zatopionej potem w morzu ciemności. Jego życie było coraz ciemniejsze, mozolniejsze, głębiej zapadające w otchłań nędz i upokorzeń. Od paru lat grywał już niezmiernie rzadko, a niekiedy z drwiącym uśmiechem spoglądał na instrument, który był weselem i poezją jego młodości, jakby mówił mu: głupiś tak jak i ja, jak wszystko na świecie!
Owej jednak nocy zimowej Suszyc grał długo, i cała przeszłość jego ubrana w tony przesunęła się mu przed oczami. Późno już było bardzo, gdy flet od siebie odrzucił i ukrył twarz w dłoniach; a